Kochani,
Rady
Rodziców, nawet obiektywnie słuszne, irytowały mnie w swoim
czasie. Teraz chętnie ich słucham. Porównuję opinię Rodziców z
własnym poglądem na sprawę, zastanawiam się i dopiero wtedy
podejmuję ostateczną decyzję. Niewiele lat temu nie wierzyłam w
wagę i użyteczność doświadczenia życiowego, czy nawet
życzliwości Rodziców. Wydawało mi się, że mogę równie dużo
zdziałać ze swoim stażem życiowym, że ważne jest, aby
przecierać swoje własne szlaki, poszukiwać na własną rękę,
doświadczać na własnej głowie wszelkich przeciwności.
Było
tak chyba dlatego, że żyliśmy w dwu różnych światach. Rodzice w
świecie dorosłych, ja – dzieciństwa, dorastania. Różne prawa
rządzą tymi światami i stąd nieporozumienia. Rodzice już znali
Prawdę, ja jej dopiero dochodziłam. Wyście już wiedzieli co czeka
po przekroczeniu granicy dorastania i chcieli przygotować mnie do
życia w tym nowym, dorosłym świecie. Dorosłe prawdy były
natomiast nie do przyjęcia w moim świecie, bo i problemy były
inne, i domagały się innych prawd.
Teraz,
kiedy już wtapiam się w świat dorosłych, zaczynam rozumieć racje
Rodziców, zaczynam rozumieć samych Rodziców, zaczynam rozumieć
świat, zaczynam rozumieć siebie. I jeszcze to, że dopiero teraz
potrafię w pełni uświadomić sobie miłość rodziców, od której
tak często Was odżegnywałam. Dopiero teraz zaczynam rozumieć, co
to jest miłość w ogóle. To nie są „gołosłowne deklaracje”,
jak Mama zwykła mówić – i miała rację, miłość to sposób
życia. Trzeba kochać wszystko i wszystkich, włączając w to
siebie samego, aby być zdolnym do kochania określonego człowieka.
Każdy
z nas ma do wyboru dwie drogi: MIŁOŚĆ i NIENAWIŚĆ. Nienawiść
jest siłą destrukcyjną – niszczy, niszczy także nas samych. Na
miłości można budować; miłość jest siłą, która pozwala nam
coraz bardziej utwierdzać się w naszym człowieczeństwie. A kochać
to afirmować życie, świat, fakt że jesteśmy, i że czas między
narodzinami i śmiercią jest nam dany dla udowodnienia,
potwierdzenia naszego człowieczeństwa. Miłość matki uczy tej
afirmacji: kocham, bo jesteś – kocham, bo jesteś moim dzieckiem.
Mogę nic nie dostać od ciebie, ale ja dam ci wszystko, co mogę
dać. Ojciec wynagradza swoją miłością nasze postępowanie:
kocham, bo postępujesz tak, jak uważam, że powinieneś postępować.
Te dwie postawy pozostają w dziecku: z jednej strony uczy się
afirmować życie, bo kocha; z drugiej – wymagać (wymagać od
siebie i innych) także w imię miłości.
*
Ostatnio
zastanawiam się nad religią chrześcijańską – to jest nauka
głosząca miłość. Miłość mądrą. Miłość bardzo ziemską:
Bóg jest symbolem, wzorem, punktem odniesienia. Czy rzeczywiście
istnieje, czy też nie, ponad nami – to nie ma znaczenia. Ważna
jest filozofia powstała w duchu chrześcijańskim. Kościół pomaga
tym, którzy chcą znaleźć Prawdę, w dojściu do niej. Wielu
praktykujących zatraca tę szansę. Chodzą na msze, do spowiedzi,
komunii, robią wszystko, co Kościół przykaże – ale czynią to
bezmyślnie. Nie znają, nie rozumieją sensu tych praktyk. Wydaje mi
się, że Kościół stwarza możliwość kontemplacji z jednej
strony, z drugiej – przezwyciężenia własnej słabości.
Dzisiaj,
przy Środzie Popielcowej, zrozumiałam sens postu. Choć nie jestem
wierząca (nie wiem) ani praktykująca (biorę udział w praktykach
kościelnych jedynie po to, aby wiedzieć na czym to wszystko
polega), dziś spróbowałam obowiązującego postu. I już wiem.
Post to nie tylko wyrzeczenie się „jadła i napoju” - to jest
tylko zewnętrzna forma. W istocie swej znaczy tyle samo, ile na
przykład codzienne wcześniejsze wstawanie i robienie gimnastyki,
czy picie tranu, którego się nie lubi. Pokonanie własnej słabości.
Jeśli pościmy, to nie robimy tego dlatego, bo Jezus pościł przez
40 dni i teraz musimy robić to samo, żeby nie „podpaść” Bogu.
Post Jezusa jest dowodem, że człowiek (a był człowiekiem) może
odnieść zwycięstwo nad sobą samym. To jest chwila radosna: „A
gdy pościsz, namaść głowę swoją i obmyj oblicze swoje, abyś
nie okazał ludziom, że pościsz, ale Ojcu twojemu, który jest w
skrytości”.
Mimo
że idę swoją własną drogą i sama uczę siebie wielu rzeczy,
korzystam z już istniejących wzorów; wybieram. I uznaje wielką
rację filozofii chrześcijańskiej. Ostatnio staram się nie
zdradzać zbytnio z moimi poglądami, bo czuję, że to wszystko jest
jeszcze w trakcie tworzenia się. Jeszcze nie jestem wszystkiego
pewna. Kiedy już będę, wtedy będę mogła powiedzieć ludziom:
myślę tak-a-tak. Na razie staram się wprowadzać moją filozofię
w życie. Bez słów. To, co wyżej napisałam, to aby uspokoić
Rodziców, że nie jestem kompletnym zerem (religijnym, moralnym i
jeszcze innymi), że myślę, spędzam swój czas aktywnie, że
szukam.
Cały
ten mój wywód wydaje mi się tak pompatyczny, że boję się teraz
zrobić jakąkolwiek uwagę w lżejszym tonie. A właśnie ten ton
przypomniał mi, że kiedyś chciałam być księdzem. Coś z tego
zostało – mam na myśli te swoje kazania, creda i Bóg wie co
jeszcze. Na szczęście potrafię się też śmiać.
*
Myślę,
że nie zrozumieliśmy się co do mojej idei człowieka „karłowatego,
garbatego, płaskiego”. Myślałam o pełnym CZŁOWIECZEŃSTWIE:
dwie strony człowieka – walka o przetrwanie i życie wewnętrzne.
Dopóki jesteśmy na utrzymaniu rodziny, cały czas możemy poświęcić
na życie wewnętrzne – nawet jeśli nie myśleć, to czuć,
przeżywać głęboko. Kiedy wkraczamy w samodzielność, walczymy o
chleb, o pozycję, wygody. Sztuka polega na tym, aby ta walka
zewnętrzna nie stłamsiła naszej osobowości, zdolności
wewnętrznego przeżywania świata i życia. Ludzi, którzy zdradzają
życie wewnętrzne na rzecz zewnętrznego, nazywam istotami
skarłowaciałymi, zgarbionymi, płaskimi – j e d n o w y m i a r
o w y m i. Człowiek pełnowymiarowy to ten, który potrafi pogodzić
te dwa aspekty dorosłego życia.
*
Decyzja
obchodzenia URODZIN nie powstała na skutek wpływów „amerykańskich”
- Rosjanie obecnie także obchodzą tylko „djeń rażdjenija”.
Ale nie jest to też wpływ „rosyjski”. Po prostu tak wydaje mi
się bardziej konsekwentnie: nie było ważne w roku 1966, że Polska
nazywa się Polska, lecz że ma już 1000 lat. Tak samo nie jest
istotne, że mam na imię A. (już bardziej znaczący jest fakt, że
nazywam się...), ale że urodziłam się w 1952 i już tyle-a-tyle
chodzę po tej ziemi.
*
„Dom
bez klamek”. Jest to określenie ogólnie przyjęte i dopiero od
Mamy dowiedziałam się, że Jurek jego też użył. A czasami, choć
rzadko, czuję się tak, jakbym miała tam naprawdę wylądować. Ale
to nieważne!
*
„Kobiety
Radzieckie”. Czy może Tato mógłby interweniować w tej sprawie w
biurze RUCHU, gdzie opłaciłam prenumeratę. Mama ma dowód wpłaty
na końcu zeszytu do wydatków.
*
O
studiach w Kanadzie jeszcze porozmawiamy w czasie Wielkanocy. O
dolarach napiszę do Stryjka. W sprawie studiów nie będę
podejmowała żadnej decyzji.
*
Myślę,
że do świąt nie będę potrzebowała paczki. W tym miesiącu mam
wyjątkowo dużo pieniędzy, więc nie trzeba będzie łatać mojego
budżetu paczkami. A jeśli chodzi o domowe delikatesy: ciasto,
smalec, konfitury, to konfitury jeszcze mam, smalec też, a pieczenie
ciasta za bardzo by zmęczyło Mamę. A więc na razie dziękuję!
*
Lekcji
temu chłopcu udzielam nadal. Dolary sprzedałam $10=900,-. To chyba
nieźle? O inwestycjach na razie nie mogę napisać nic konkretnego,
bo zaczynam o nich myśleć szczegółowiej dopiero kiedy mam
pieniądze. A więc dopiero będę się zastanawiać na co je wydać.
Jak już zrobię listę najbliższych wydatków, to napiszę.
Korzystając z tego, że mam trochę pieniędzy i że to koniec
karnawału, składałam wizyty wszystkim, u których bywam i daję
się częstować, i przynosiłam ze sobą pączki, albo inne ciasto i
coś do tego: K. - paczka kawy, A. z J. - butelka miodu (oczywiście
butelka dla mnie do kolekcji!). Drogich win i wódek poza tym
wypadkiem nie pijam – od czasu do czasu tylko piwko.
Serdecznie
całuję,
A.
List
powyższy wysłałam do domu z miasta, w którym wtedy studiowałam - w dniu 7 marca 1973. W domu był dwa dni później, co Tata
skrupulatnie odnotował na kopercie. Rodzice przechowali moje listy
ze studiów. Przeglądając rzeczy po śmierci Mamy, znalazłam go.
Wyróżniał się wśród innych. A napisałam go na rok przed
śmiercią Ojca [Człowiek w przyciasnych butach], która wszystko miała zmienić.
21.02.2009
KOMENTARZE - tutaj
.
KOMENTARZE - tutaj
.